Żył w Mielcu pan nazwiskiem Borek. Był przyrodnim bratem najsłynniejszego i najbardziej szanowanego mieleckiego księdza – twórcy parafii MBNP na Osiedlu, bo tak wtedy zwano tę część Mielca – proboszcza Arczewskiego.
Pan ów, który zapewne miał jakiś zawód wyuczony i zapewne gdzieś na co dzień pracował – bardzo możliwe, że w WSK PZL Mielec – znany był wielu mieszkańcom miasta i powiatu ze swojej pozazawodowej działalności.
Mówiono w Mielcu, a może raczej szeptano, że zajmował się działaniami, które dzisiaj nazywa się kręgarstwem i radiestezją. A te swoje działania wykorzystywał z pożytkiem dla licznej grupy potrzebujących, czy to tych mających problemy z kręgosłupem, czy innych nie mogących spać w nocy, albo wreszcie tych, którzy na swojej działce chcieli kopać studnię i nie mogli natrafić na podziemną żyłę z wodą.
Jak zapewne wielu bardziej wykształconych ludzi wie, obie te działalności, czyli kręgarstwo i radiestezja, są działalnościami z nauką mającymi niewiele, lub nic wspólnego. Tak przynajmniej twierdzą naukowe autorytety, które przeprowadzały liczne eksperymenty mające potwierdzić naukowość wzmiankowanych powyżej działań i jej nie potwierdzały.
Nie będę tu cytował opisu eksperymentu monachijskiego, mającego zweryfikować skuteczność radiestezji (nie potwierdził), można to znaleźć w Internecie. Powiem jedynie, że Fundacja Jamesa Randiego ufundowała nagrodę miliona dolarów dla osoby, która w kontrolowanych warunkach dowiedzie paranormalnych zdolności, np. radiestezji i jak do tej pory nikt tej nagrody nie zdobył.
A jednak ja twierdzę, że Pan Borek miał nadprzyrodzone zdolności.
A było tak. Posłuchajcie nieco dłuższego wprowadzenia.
Był rok 1987. Wraz z grupą wariatów rozpoczęliśmy budowę czternastu domów w zabudowie szeregowej. I te szeregówki mieliśmy wykonywać siłami własnymi, czyli każdy budował swoją. To wymuszało na każdym z właścicieli, by budował mniej więcej w takim tempie, jak budują jego sąsiedzi.
Jak było wtedy z materiałami budowlanymi, to wiedzą tylko ci, którzy coś wtedy chcieli zbudować. Nie było niczego. Dosłownie niczego. Wszystko należało zdobywać po znajomości, bo nawet łapówki nie skutkowały.
Na dodatek czterech z budujących pracowało w firmach budowlanych, państwowych oczywiście, i im było łatwiej coś załatwić niż pozostałym. A to powodowało, że budowali szybciej. Boże, jak ja się wtedy nagłowiłem, nakombinowałem, nazałatwiałem, żeby móc stropy kłaść wtedy, gdy sąsiad robił i wylewał swoje. No bo na wspólnym, po wylaniu, stropie, stawiało się kolejną ścianę rozdzielającą jego dom od mojego.
Jedynym plusem tej dramatycznej sytuacji zaopatrzeniowej było to, że wszystkie nadwyżki finansowe lokowało się w materiałach budowlanych, które już na drugi dzień były znacznie droższe, co chroniło nasze zarobki przed hiperinflacją, która panowała wtedy w Polsce.
Oczywiście zarobki nie wystarczały, więc można było wziąć od państwa kredyt budowlany. Ze stałym oprocentowaniem. To stałe oprocentowanie w przypadku wielkiej inflacji (wtedy jeszcze nie hiper) to był czysty komizm, ale tak było. No i wzięliśmy sobie 6,5 mln ówczesnych złotych polskich kredytu.
Pisząc ówczesnych, należy dodać, że było to 6,5 mln na dany dzień. Bo za miesiąc te 6,5 mln wartało już znacznie mniej. Ale to jakby był mniejszy problem bo i tak te pieniądze zostały szubko zamienione na materiały budowlane, więc ich wartość na przestrzeni kilku miesięcy została utrzymana a potem (w materiałach) tylko rosła.
I wszystko byłoby dobrze, i nie spotkał bym nigdy pana Borka, gdyby nie pan Balcerowicz.
Na budowie wiele prac przygotowawczych robiłem sam. Także pomagałem wynajętym murarzom czy innym rzemieślnikom. A robiłem to tak intensywnie, że gdzieś na początku budowy „wypadł mi dysk” w części lędźwiowej kręgosłupa. Tak się wtedy mówiło o urazie, który swoim bólem praktycznie paraliżował człowieka.
Żona zawiozła mnie do lekarza, od którego dostałem jakieś leki przeciwbólowe, skierowanie na rehabilitację w przyzakładowej przychodni oraz zalecenia wykonywania określonych gimnastyk w domu.
Po jakimś czasie ból minął a ja wróciłem na budowę. Nie trwało to długo, a sytuacja się powtórzyła. Znowu jakieś środki przeciwbólowe, plastry rozgrzewające, gimnastyki i znowu po pewnym czasie minęło.
Ale jak minęło, tak i wróciło. I ta zabawa kilkakrotnie na przestrzeni trzech lat się powtarzała.
Szczęśliwie dom rósł, i nawet zrobiliśmy dach.
I wtedy przyszła rewolucja i Balcerowicz.
Rewolucja spowodowała to, że z kierownika dużego wydziału w Zakładzie Utrzymania Ruchu stałem się szeregowym pracownikiem. Bez, zasadniczo, jakiś perspektyw na odmianę mojej sytuacji. Tym bardziej, że całe WSK się zwijało, upadało, a ludzie byli zwalniani z pracy setkami.
Solidarnościowe dyrekcje WSK nie były merytorycznie przygotowane na taki kryzys. Mógł sobie nowy dyrektor naczelny biegać po fabryce z Biblią, mógł nawracać naszych radzieckich (jeszcze) odbiorców na katolicyzm, ale to nie odmieniło ani na jotę tragicznej sytuacji głównego pracodawcy Mielca.
Balcerowicz zaś spowodował to, że jedną z ustaw tzw. Planu Balcerowicza była Ustawa o uporządkowaniu stosunków kredytowych (z grudnia 1989. Uchylała ona postanowienia umów kredytowych i wprowadzała „zmienne” progi oprocentowania zamiast umownych, (w już zawartych umowach kredytowych) – w rezultacie, w warunkach hiperinflacji stopy procentowe wzrosły gigantycznie i wszyscy kredytobiorcy na poważnie zaczęli się bać katastrofy.
Słyszałem nawet wtedy, że niektórzy mniej odporni popełnili samobójstwo. Tak przynajmniej donosiły gazety.
Cóż było robić? Nie miałem pomysłu. WSK konało, perspektywy były nijakie, do handlu się nigdy nie nadawałem, naprawa sprzętu gospodarstwa domowego, za którą wzięliśmy się z kolegami, nie dawała też istotnych przychodów, kapitału na jakąś działalność nie miałem, zresztą jaka wtedy działalność prywatna prócz handlu miała szansę. W lecie 1990 roku zdecydowaliśmy z żoną, że może by spróbować pojechać do Ameryki.
Ale do USA potrzebna była wiza. Chętnych na nią w tamtym czasie było wielu, nawet jak dolar był już nie ten, co kiedyś i kosztował 9500 złotych.
Pomyślałem, że konsul nie młot, pewnie kształcony, więc zaplanowałem wziąć go na demokrację.
Pożyczyłem fundamentalne dzieło o amerykańskiej demokracji, czyli „O demokracji w Ameryce” Alexisa de Tocquevilla i sumiennie i dokładnie je przeczytałem (co zresztą wszystkim polecam, jako że książka jest naprawdę świetna, szczególnie polecam ludziom o poglądach prawicowych, czyli PiS).
Jak planowałem, tak się stało. Na pytanie konsula, po cóż chcę jechać do USA, bezczelnie odpowiedziałem, że chciałem zapoznać się z amerykańską demokracją, o której wiele dobrego słyszałem, a także czytałem w tej właśnie książce – i tu rzuciłem tytuł książki, autora i coś tam ciekawego z niej zacząłem przytaczać. Konsul aż otworzył szerzej oczy i słuchał z ciekawością przez jakiś czas. Potem podziękował i wizę mi dał.
Gdy wyszedłem z konsulatu i spojrzałem na zegarek (elektroniczny), zauważyłem, że wskazywał godziną 00.02. Zaczął się dla mnie nowy czas – pomyślałem.
I rzeczywiście. Zaczął się nowy czas.
Chociaż jak się potem okazało, kilka miesięcy później, gdy zegarek znowu się wyzerował, tym razem w żadnym ważnym momencie, działo się tak, gdy mój przegub mocno się spocił i wilgoć przedostawała się do środka zegarka.
Zawsze starałem się być racjonalny, więc i ten przypadek zegarka wyjaśniłem sobie w sposób godny człowieka wykształconego, nie żadnego tam zabobona.
Za kilka miesięcy czekał mnie lot do Nowego Świata. Dysk mi już od jakiegoś czasu nie wyskakiwał. Głównie pewnie dlatego, że nie miałem pieniędzy, by cokolwiek do budowy domu dokładać, więc też jakoś kręgosłupa nie przesilałem
Czas płynął nieubłagalnie. Jedenaście dni przed odlotem Lotem do USA rano nie wstałem z łóżka. Ból był tak okropny, że nie miałem szansy, by się przekręcić z boku na bok, nie mówiąc o wstaniu i pójściu do lekarza. Leżałem skręcony bólem i myślałem, że chyba nie polecę, no bo i po co? W końcu moje poznawanie demokracji w Ameryce miało polegać na jakiejś fizycznej pracy, a ja się nie mogę ruszać. Co będzie, jak coś podobnego stanie mi się tam, po przylocie? Katastrofa.
Po godzinie męki drapiąc palcami ścianę sypialni przemieściłem się do pionu i żona zawiozła mnie do lekarza. Te same zalecenia przeciwbólowe, ćwiczenia i do widzenia.
Jak wspominałem, jestem racjonalny aż do bólu, jednak ten ból, który paraliżował moje ciało i perspektywa oddalającej się amerykańskiej demokracji, pomogły mój racjonalizm na jakiś czas zawiesić na kołku.
Po trzech dniach, kiedy już potrafiłem sam, choć z bólem, chodzić, poszedłem do pana Borka. Już nie pamiętam, czy ktoś mnie z nim umówił, czy poszedłem tak na wariata. W każdym razie pan Borek przyjął mnie bardzo grzecznie, zaprowadził do pokoiku i posadził na czymś jak kozetka. Zapytał, z czym przychodzę, a jak się dowiedział, co zresztą było doskonale widać po mojej postawie, że z kręgosłupem, zaczął mi opowiadać o tym, co on robi.
Opowiadał, że często przychodzą do niego ludzie, mający problemy ze spaniem. Jak już wybudowali sobie dom bez konsultacji z nim i ustawili go niezgodnie z liniami pola i żyłami wodnymi, albo jak mieszkają w bloku, gdzie nie mieli wpływu na usytuowanie mieszkanie, pozostaje tylko badanie i albo takie ustawienie łóżek, by było zgodne z żyłami i liniami, albo wkładanie pod łóżko określonych metalowych przedmiotów, które mogą złe wpływy sił ziemskich osłabiać lub zupełnie znosić.
Podawał mi adresy na Kusocińskiego, gdzie takie działania z pełnym sukcesem przeprowadzał. Jak chcę, mogę zapytać. Ale nie chciałem.
Już nie pamiętam, czy spać należy wzdłuż tych linii i żył wodnych, czy w poprzek, ale o tym też mi mówił. Na logikę, a raczej wyczucie, wydaje się, ze wzdłuż. Ja śpię dobrze, więc może śpię wzdłuż, a może na mnie nie wpływają, albo ich u mnie nie ma. Nie, one są wszędzie. Tak mi pan Borek mówił, jeśli nie przekręcam.
Potem dużo opowiadał o szukaniu wody i budowie różdżki, jakiej używa. (podobno Mojżesz, jak wydobył wodę ze skały spragnionym Izraelitą, posługiwał się laską różdżką, ale to może tylko takie gadanie).
Bardzo mnie zainteresował ten wywód pana Borka, w którym opowiadał o polaryzacji, jaką mają ludzie. Ja z wykształcenia jestem, albo przynajmniej wtedy byłem, elektronikiem i opowiadanie jakiś niestworzonych rzeczy elektrycznych zapalało mi w Glowie czerwone światełka. I wtedy zapaliło mi się bardzo intensywnie czerwone i na dodatek coś we mnie zaczęło wyć, jakaś syrena.
A pan Borek opowiadał, ze każdy człowiek ma określoną polaryzację, dodatnie albo ujemną.
I zdarza się często, ze mąż ma inną polaryzację, a żona inną. I wtedy kobieta nie może zajśc w ciążę. Ale on potrafi tę polaryzację zmienić i doga do poczęcia stoi otworem.
Siedziałem i słuchałem, bo cóż było robić. Czekała na mnie amerykańska demokracja, a nie miałem pewności, ze wstanę z kozetki.
O naprawianiu kręgosłupa też pan Borek zaczął mi opowiadać, ale tu był jakoś bardzo oszczędny w słowach, więc niewiele mi się utrwaliło w pamięci.
To opowiadanie trwało około pół godziny. Ja siedziałem i słuchałem, i czekałem. Trochę zaczynałem się niecierpliwić. Czas sobie płynął. Amerykańska demokracja czekała wraz ze mną. Była zima, więc siedziałem ubrany w sweter.
W pewnym momencie zebrałem się na odwagę i zapytałem: czy może mam się rozebrać? Dreszcz mnie równocześnie przeleciał, bo słyszałem od wielu ludzi, że kręgarze stopami naciskają na kręgosłup, albo używają wielkiej siły, by nastawiać kręgi, czy te jakieś dyski rękami, tak że często ludziom jest gorzej po wizycie u kręgarza, niż przed nią.
Ale nic takiego nie nastąpiło. Pan Borek powiedział: niech się pan nie rozbiera, proszę tylko odwrócić się do mnie plecami.
Odwróciłem się. On lekko uderzył mnie trzy razy w plecy. Tak lekko, że prawie nie poczułem. Po czym powiedział: już nigdy dysk panu nie wypadnie. Dziękuję bardzo.
Ja też podziękowałem. Dałem mu jakieś dzisiejsze 50 złotych – wtedy to było chyba 50 tys. – powiedziałem do widzenia i poszedłem sobie.
Boże, po co ja tu traciłem czas? – pomyślałem. Ja, realista, z jakimś magiem, czarownikiem?
Poleciałem jednak do USA. Do czasu lotu jakoś mi bóle poprzechodziły. W Ameryce demokrację poznawałem bardzo intensywne i nie dość, zę nie wytrąciła mi nigdy dysku, to czułem się po jakimś czasie doskonale. Jak młody Bóg omalże.
Od tamtego czasu minęło ponad 30 lat. Od ośmiu lat trenuję na siłowni. Dźwigam ciężary, jakich wtedy na budowie nie dźwigałem. A wtedy miałem 40 lat, teraz mam 73. Cały czas pamiętam o mojej wizycie u pana Borka. Bo przez te ponad 30 lat nigdy nie miałem problemów z wypadaniem dysku. Na każde święto zmarłych zapalam mu na grobie znicz.
Gdy ktoś z was pomyśli, że to taki zbieg przypadków, dodam do tego mojego opowiadania kolejną historię.
Pisaliśmy do siebie liczne i obszerne listy z moją żoną. Ja z Ameryki, ona z Polski. W jednym z nich wspomniała mi, nie wiem po co, ale tak pewnie musiało być, że jej koleżanka z pracy jest 7 lat po ślubie i nie może zajść w ciążę.
I wtedy napisałem jej w liście – list na dowód, jakby ktoś nie wierzył – o słowach pana Borka, które tak mnie wtedy zbulwersowały, o tej zmianie polaryzacji kobiety, by mogła zajść w ciążę.
I ta koleżanka mojej żony poszła do niego.
Urodziła dwóch synów. Ten pierwszy, którego miałem być chrzestnym, ale nie dojechałem z Ameryki, nosi imię Andrzej. Po mnie.