Spokój ducha jaki zapewniła mi kilkumiesięczna abstynencja od telewizyjnych programów informacyjnych zakłócił wpis pewnego mieleckiego Działacza, Towarzysza i bez wątpienia Przodownika Pracy, w którym zaapelował do proletariatu by ten zakładał w swoich (a raczej nie swoich) zakładach pracy związki zawodowe.
Coraz mniej z nas pamięta czasy komuny, a jednak homo sovieticus nie jest gatunkiem zagrożonym. Może właśnie dlatego, że nie pamiętamy.
Ilu z nas na przykład pamięta jak w ostatnich latach PRLu chodziło się do sąsiada, by posłuchać o jego kilkumiesięcznym pobycie na kontrakcie w RFNie?
Z powątpiewaniem przyjmowaliśmy jego „jak Boga kocham” kiedy próbował nam wciskać kit o narodzie, któremu państwo nie miesza się w prywatne sprawy a mimo to nie trzeba być krawcową ze znajomościami w urzędzie, żeby nie czekać dłużej niż dwa lata na podłączenie telefonu w mieszkaniu. Pamiętacie ten bajer o początkującym tokarzu zmuszonym do jazdy do pracy Oplem bo w BMW żony montowana jest klimatyzacja. Pamiętacie kiedy po kilku kieliszkach coraz głośniej wykrzykiwał: „I kto tu [cenzura] przegrał, [cenzura] wojnę?!”? Zresztą jak można było poważnie traktować psychicznego, bo tylko tacy z własnej woli wracali z Zachodu?
Potem był Wałęsa przed stocznią radosnym głosem ogłaszający powstanie niezależnych… samorządnych… związków… zawodowych! Do dziś mi ciarki przechodzą po plecach, kiedy przypominam sobie jego głos. Nie znałem się na polityce, ale jedno wiem na pewno – wtedy określenie „niezależny związek zawodowy” nie oznaczało tego samego co dzisiaj. Nikt się nie wczytywał w – jakby nie było – bardzo socjalistyczną listę legendarnych 21 punktów. Skupialiśmy się na magicznym słowie „niezależne”. Wtedy sukcesy Solidarności oznaczały nadzieję na upadek Socjalizmu – systemu nienawidzonego przez wszystkich (oprócz paru działaczy i pacjentów oddziału zamkniętego). Niemal cały naród kibicował Solidarności. Nie dlatego, że do szczęścia brakowało nam związków zawodowych, ale dlatego, że tęskniliśmy za wolnością, lepszym samochodem i podróżach do ciepłych krajów.
Kto by na początku lat osiemdziesiątych pomyślał, że za niecałą dekadę nie będzie ani Związku Radzieckiego ani PRLu? A kiedy oba te państwa zmieniały nazwy, nikt chyba nie spodziewał się, że ćwierć wieku później bez przymusu ludzie będą czytać artykuły wychwalające „wartości” socjalizmu. Owszem, był taki jeden, który uparcie zapowiadał, że Demokracja wcześniej czy później przywróci w Polsce Socjalizm, ale media sprawnie zrobiły z niego wariata cytując tylko ten promil jego wypowiedzi, które mogły być zrozumiane negatywnie.
Może to i dobrze, bo gdybyśmy mu uwierzyli, gdybyśmy wiedzieli, że w 2017 roku dane nam będzie żyć w świecie, w którym głoszenie prawdy zapewniać będzie przegraną w wyborach a wygrywać je będą bezwstydni demagodzy poniżający uczciwie pracujących ludzi przez nazywanie ich „ludem pracy” i nawołując do walki klasowej to już dawno przestalibyśmy chyba płodzić dzieci. Wcześniej czy później któryś z polityków wpadłby w końcu na pomysł płacenia ludziom za rodzenie dzieci – np. po pięćset każdego miesiąca.
Zanim całkowicie pogrążę się w depresji i rozpaczliwie zacznę dociekać kto do cholery był wygranym, a kto przegranym w wojnie z komuną, skorzystam z mocy wyobraźni i wyciągając wnioski z jakże zaniedbywanej przez większość obywateli nauki zwanej historią, pozwolę sobie na odwiedziny w pewnym dalekim geograficznie ale bliskim nam kulturowo narodzie.
Przenieśmy się na moment na kontynent amerykański końca osiemnastego lub początku dziewiętnastego wieku. Był to dla Amerykanów okres zbliżony do naszego obecnego. Od czasów rewolucji, czyli walki o godność jaką może przynieść tylko wolność minęło powiedzmy, że też niecałe trzydzieści lat. Ich świat zmienia się jednak inaczej od naszego.
Żaden idiota nawołujący do podwyższania podatków czy naruszania własności prywatnej obywatela nie ma najmniejszej szansy na wygranie wyborów. Nikt nie waży się z nostalgią wspominać starych, dobrych czasów, w których rządził nami jedyny słuszny władca – w tamtym przypadku brytyjski król. Przeciwnie, Amerykanie napawają się swobodami i wolnością od brudnych łap Waszyngtonu. Z miesiąca na miesiąc osoby z dobrą reputacją człowieka uczciwego i dotrzymującego umów, oraz ciężką pracą dorabiają się fortun. Świat szybko zauważa, że amerykański eksperyment republikański działa i rozpoczyna się masowa imigracja.
Każdy, kogo stać choćby na miejsce w zaszczurzonej bagażowni statku ucieka do Stanów Zjednoczonych Ameryki. Potem przez kilka lat taki ambitny imigrant (całkowite przeciwieństwo powszechnej dzisiaj imigracji socjalnej!) pracuje przez dwa, trzy lata w jakiejś zapylonej fabryce Nowego Jorku, by uzbierać sobie pieniądze na zakup kawałka ziemi. Wtedy rusza tam, gdzie zachodzi słońce, jak najdalej od włoskiej mafii i tej legalnej – państwowej, by ewentualnie pod okiem jednego szeryfa dorobić się niemałej fortuny na uprawie kukurydzy, lub produkcji siodeł.
Ameryce daleko jeszcze od doskonałości. Czarnoskóry niewolnik może sobie o wolności i dobrobycie tylko pomarzyć. Zresztą jego potomkowie nie długo nacieszą się równością i wolnością, bo zanim czarnoskórzy amerykanie dogonią białych w poziomie życia (a doganiali ich szybko), pojawi się pewien lewak Johnson, który zakuje je w kajdany darmowym socjalem na długie dekady (wygugluj „johnson program wojna z ubóstwem” jeśli chcesz się dowiedzieć dlaczego czarni w USA cieszą się obecnie mniejszą wolnością i dobrobytem od swych przodków niewolników).
Jednak ogromna rzesza dawno i nowo przybyłych Amerykanów cieszy się poziomem życia, o jakim nie śniło się królom narodów z których przybyli. Stany Zjednoczone szybko stają się supermocarstwem i pomimo panoszącego się po nich obecnie chorego lewactwa, nadal jest to kraj najbardziej pożądany przez emigrantów z całego świata. I jest nadzieja, że obecny, pierwszy od niepamiętnych czasów prezydent nie-polityk, wprowadzi swój wykolejony naród na tory zbudowane przez Waszyngtona, Jeffersona, Pułaskiego i Kościuszkę (i wielu innych bo aż 3% kolonistów aktywnie wspierało amerykańską Rewolucję – to dodaje nadziei bo tyle mniej więcej wyborców głosuje obecnie w Polsce na kandydatów wolnościowych).
Tak było tam, a niestety, trochę inaczej jest tutaj. Tutaj nadal wykrzykuje się hasła „w grupie siła!” nawołując lud do budowy Socjalizmu bez używania tego słusznie drażniącego słowa. Na przykład apelując do tworzenia związków zawodowych.
Opowiem za moment historię, która nigdy się nie wydarzyła, bo przedstawiony scenariusz nie przyszedłby do głowy nawet najśmielszemu złodziejowi. Najpierw może wyjaśnię dlaczego.
Jednym z powodów Amerykańskiego Cudu było przywiązanie Amerykanów do chrześcijańskich wartości. Jedna z tych wartości to poszanowanie prywatnej własności. Podczas gdy mieszkańcom Europy z ambon wmawiano, że aby dobrze rozumieć biblijne nauki należy najpierw przebyć wieloletnie inicjacje w seminarium duchownym i zrzec się możliwości przestrzegania pierwszego przykazania danemu człowiekowi („rozradzajcie się i rozmnażajcie”), a za tłumaczenie biblijnych fragmentów na język zrozumiały przez normalnych ludzi palono na stosie, w każdej przyzwoitej rodzinie amerykańskiej wieczorami tata i mama czytali dzieciom Pismo Święte.
Nie wszystko było zrozumiałe, ale takie przykazania jak „Nie pożądaj własności bliźniego” czy „Nie kradnij” nie wymagały wieloletnich studiów teologicznych. Syn farmera, Joe Smith rozumiał, że „Nie kradnij” oznaczało, że prywatna własność sąsiada należy tylko i wyłącznie do niego, a za zerwanie chociażby jednego jabłka po drugiej stronie miedzy groziły ognie piekielne.
A teraz obiecana historia. Wyobraźcie sobie, że właściciel sadu Peter udaje się do pobliskiego miasteczka i w tamtejszym salonie ogłasza, że nie jest w stanie zebrać wszystkich jabłek, dlatego chętnie podzieli się zyskami z ich sprzedaży z tymi, którzy pomogą mu je pozbierać. Potem przywozi dziesięciu mężczyzn na swoją ziemię i wręcza im wiklinowe kosze. Ustalają cenę za każdy pełen kosz i mężczyźni wyruszają do pracy. Jak na razie wszystko przebiega normalnie i po Chrześcijańsku. Mężczyźni co chwila podchodzą do Petera, a ten dosypuje jabłka do wozu i wręcza umówione kwoty. Przed zapadnięciem zmroku odbiera od nich puste kosze, mówi „Good job!” i proponuje odwiezienie do miasteczka. Mężczyźni patrzą jednak nieśmiało jeden na drugiego, w końcu najbardziej wygadany występuje do przodu i oznajmia pracodawcy, że ponieważ oni tu pracowali, chętnie zostaną, bo nie chcą szukać innej roboty. Sadownik przypomina, że za rok znowu będą mile widziani i ruchem ręki zaprasza do wejścia do wozu. Ci jednak stoją nieporuszeni i śmiały Towarzysz odpowiada, że to ich praca i życzą sobie trzymiesięcznego okresu wypowiedzenia umowy…
Nie muszę chyba przypominać, że jest to scenka zmyślona. Nigdy nic takiego w wolnym kraju się nie wydarzyło. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że kto inny poza właścicielem sadu, pola czy fabryki mógłby dyktować obowiązujące zasady. Owszem, pracownik może dyktować wysokość pensji, ilość godzin w ciągu dnia czy tygodnia do przepracowania, czy warunki pracy. Ponieważ mówimy tu o wolnym kraju (przynajmniej dla białych), pracownik w każdej chwili może obrócić się na pięcie i zatrudnić u konkurencji (o którą na wolnym rynku nie trudno!). Nie może jednak naruszać świętego prawa do własności pracodawcy oznajmiając, że zakłada związek zawodowy a każdego pracownika, który odmówi przystąpienia do niego odpowiednio go do tego zmotywuje (takich przypadków była niezliczona ilość – już potem, kiedy Ameryka dopuściła do głosu lewackich Demokratów).
Gdyby jednak historia z pracą w sadzie wydarzyła się na prawdę, jak myślicie, ile czasu upłynęłoby od momentu wyjęcia przez właściciela sadu strzelby spod siedzenia wozu do momentu, w którym ani jeden nieproszony gość nie znajdowałby się na jego prywatnym terenie? A gdyby ktoś odmówił i argument prochu i ołowiu okazałby się niezbędny, jak myślicie – ile minut lub sekund lokalny szeryf zastanawiałby się nad sprawą, zanim ze swoimi ludźmi udałby się do salonu by tam krzyknąć: „I żeby mi to było ostatni raz!”?
Tak w wolnym świecie zakończyłoby się nawoływanie proletariatu „W grupie siła!”. Tam do motłochu strzelało się lub w cywilizowany sposób wieszało na stryku. Dlatego właśnie Stany Zjednoczone przez długi czas były ziemią wolności a określenie „Amerykańskie Marzenie” na zawsze trafiło do słownika.
Dlaczego bogaci w wyobraźnię Amerykanie przez wiele dekad nie wpadali (a do dzisiaj wielu nie mieści się to w głowach) na pomysł wprowadzania praw zmuszających pracodawcę do okresu wypowiedzenia czy wcześniejszego zgłaszania związkowi zawodowemu zamiaru zwolnienia złego pracownika tylko po to, by ten mógł śmignąć na chorobowe? Po pierwsze dlatego, że oni wierzą w przykazanie „Nie kradnij.”. Oni naprawdę wierzą, że odbieranie człowiekowi – biednemu czy bogatemu, nie ma znaczenia – prawa do zarządzania swoją własnością jest czymś niemoralnym, niechrześcijańskim, wręcz skandalicznym.
Po drugie, dlatego, że w wolnym kraju, w którym działa system wolnego rynku, nie ma takiej potrzeby, bo pracownik po usłyszeniu „you’re fired!” opuszcza zakład, po czym udaje się do zakładu obok i tam bez problemu znajduje pracę na takim stanowisku, który mu bardziej odpowiada i w którym poczuje wreszcie motywację do wydajnej pracy.
Warto też zauważyć (uwaga! włączamy wyobraźnię!), że zwolnienie niewydajnego pracownika otwiera drogę dla pracownika, który posiada umiejętności i zainteresowania, które lepiej pasują do zwolnionego stanowiska.
Wspólną cechą wszystkich Socjalistów jest krótkowzroczność. Działacz związkowy czuje satysfakcję z sukcesu zatrzymania leniwego Jeffa w pracy (której Jeff zresztą nie lubi, bo gdyby ją lubił to starałby się lepiej). Brak wyobraźni nie pozwala jednak związkowcowi dostrzec bardzo istotnego faktu: pozbawił on właśnie bezrobotnego Stephen’a, który z chęcią wykonywałby pracę Jeffa i robiłby to lepiej.
Fatalny wpływ związkowej mafii na gospodarkę (czytaj – poziom życia twojej rodziny) łącznie z bezrobociem potwierdza doświadczenie coraz bardziej lewicującej się Ameryki. Okazuje się, że w firmach, w których działają związki zawodowe zatrudnienie w latach 1973-1998 spadło o 3%, podczas gdy w firmach wolnych od związków wzrosło o 3% (Farber, Henry, and Bruce Western, „Accounting for the Decline of Unions in the Private Sector, 1973-1998,” Journal of Labor Research, Vol. 22, No. 2 (September 2001), pp. 459-485.)
Inne badania wskazują, że pracownicy zrzeszeni w związkach zawodowych otrzymują o połowę mniejsze podwyżki od pracowników, którzy nie wspierają terroryzowania swoich pracodawców (różnica między 8 a 15% podwyżek płac) (Kang, Changhui, „Union Wage Effect: New Evidence from Matched Employer-Employee Data,” NationalUniversity of Singapore, Department of Economics, Departmental Working Paper No. 0302, 2003.)
Tak więc działalność związków jest nie tylko niemoralna, ale skutki ich działań są dokładnie odwrotne do zamierzonych. Posługując się terminologią chrześcijańską – piekło związkowców i innych złodziei zaczyna się już tu, na ziemi.
Wracam teraz do artykułu naszego mieleckiego Towarzysza Łukasza przypominającego o czymś, o czym już dawno wie każdy gang i każda mafia, że „w grupie siła!”:
Oto kilka punktów wspomnianych w artykule jako „korzyści” przynależności do NSZZ Solidarność:
– „obrona przed rozwiązaniem stosunku pracy”
Wolność wyboru przez pracodawcę pracowników uczciwych, wprawnych i wydajnych to podstawa sukcesu firmy. Pozbawienie właściciela firmy prawa do wyboru pracowników jest nie tylko nieetyczne (a więc anty-Chrześcijańskie), ale na dłuższą metę niekorzystne dla wszystkich.
Pamiętajmy, że po wyjściu z pracy nie jesteśmy już pracownikami, ale konsumentami. Możemy się cieszyć, że ukradliśmy swojemu szefowi pieniądze (pozbawienie go możliwości zwolnienia nas z pracy czy zmuszenie do podwyżki jest kradzieżą – legalność tego aktu niczego nie zmienia), ale kiedy udajemy się do sklepu meblowego i płacimy za sofę nie 700 złotych, lecz 1200, bo właściciel fabryki mebli zmuszony został przez solidarnościowych bandytów do płacenia pensji nie tylko pracownikom wydajnym, ale również tym mało- lub niewydajnym to sami stajemy się ofiarą działalności socjalistycznych przygłupów.
– „ostrzeganie o zamiarze wypowiedzenia mu umowy o pracę”
Już o tym wspomniałem – zanim pracownik otrzyma wypowiedzenie, dostaje od związkowca cynk, by mógł „zachorować” i miesiącami być utrzymywany za siedzenie w domu najpierw przez pracodawcę (kradzież) a po miesiącu przez uczciwych kolegów w pracy z ich składek zusowskich (kradzież).
– „z inicjatywy związku w zakładzie może być przeprowadzona kontrola Państwowej Inspekcji Pracy”
Naiwna propaganda. Taka kontrola może być przeprowadzona z inicjatywy któregokolwiek pracownika. Wystarczy jeden telefon do PIPu. Płacenie comiesięcznych składek związkowych jest tu w ogóle nie potrzebne.
– „rabaty przy tankowaniu na stacjach paliwowych PKN “Orlen”, lub innych wybranych stacjach”
Bez komentarza.
– „uczestnictwo w dofinansowanych balach, spotkaniach i wycieczkach organizowanych przez związek”
Każdego miesiąca będziesz nam oddawać 1% swoich zarobków a my ci za to „dofinansujemy” bal przebierańców. Oferta wprost nie do odrzucenia!
Kiedy wreszcie homo sovieticus stanie się gatunkiem wymarłym? Lubię Łukasza. Miałem go okazję poznać podczas wyborów samorządowych w których on jeden okazał się kontrkandydatem z klasą, przyjmując moje zaproszenie na wspólną rozmowę. Nie pragnę jego śmierci, ale modlę się, by homo sovieticus zdechło w nim i w innych ludziach z dobrymi intencjami.
Zapomnijmy na moment o pozytywnych emocjach roku 1980 i zdajmy sobie sprawę, że często jedno określenie (np. „niezależne związki zawodowe”, czy „solidarność”) może mieć kilka, czasem przeciwnych znaczeń. Nasi dziadowie nie wybrali Socjalizmu dobrowolnie – został im narzucony lufami czołgów Armii Czerwonej. My jednak naiwnie wpadamy w pułapkę krótkowzroczności i fałszowania rzeczywistości elokwentnych krzykaczy. Od ponad stu lat bełkoczą nam o „walce klasowej” – jeżeli jest coś takiego jak „mowa nienawiści” to jest to właśnie doskonały przykład. Wmawiają nam, że właściciele firm to nasi wrogowie a my wygodnie siedząc w skórzanym fotelu zakupionym z pieniędzy otrzymanych od naszego pracodawcy (i łaski nie robił, bo na to zapracowaliśmy), bezmyślnie przyznajemy tym demagogom rację.
To nie pracodawca jest naszym przeciwnikiem, czy konkurentem, ale inny pracownik starający się o pracę na naszym stanowisku. I tak właśnie powinno być, bo taka zdrowa konkurencja motywuje nas do lepszej pracy, co zwiększa jakość i obniża ceny produktów, które przecież my potem kupujemy w sklepach.
Dla pracodawcy nie pracownik powinien być przeciwnikiem, ale inny pracodawca, który konkuruje z nim o dobrych pracowników. Pozwólmy naszemu pracodawcy skupić się na zwalczaniu konkurencji przez wydajniejszą technologię, a także zapewnienie nam lepszych warunków pracy a także wyższych płac.
Z pewnością Łukasz czy ktoś inny rozpisze się pod tym artykułem przytaczając przykład szefa – gnoja, który źle traktuje swoich pracowników np. zmuszając ich do pracy za grosze po godzinach. Czy okradanie go jest właściwą reakcją? Zakładając, że Chrześcijaństwo jest prawdziwe nie trudno przewidzieć, że rezultatem takiego działania będzie – upraszczając nieco sprawę – wspólny pobyt w piekle razem z szefem (jego obecność zwiększy tylko nasze cierpienia, prawda?).
Czy nie lepiej by było żyć w kraju wolnym, a więc pozbawionym najmniejszych śladów Socjalizmu, w którym złemu szefowi mówi się „you’re fired!” i nie trzymani kajdanami okresu wypowiedzenia idzie się do szefa dobrego, który zapłaci więcej i traktuje swoich pracowników godnie? Dlaczego obecnie w Mielcu nie jest to możliwe? Właśnie z powodu takich Łukaszów i innych ludzi bez wyobraźni, którzy chętnie by sobie pozwiązkowali na nasz koszt.
Związki zawodowe służą tylko działaczom związkowym oraz nieuczciwym i leniwym (i tylko na krótką metę). Łukasz zapomniał na przykład wspomnieć, że ustawa z 2015 roku o związkach zawodowych zwalnia z obowiązku świadczenia pracy z zachowaniem prawa do wynagrodzenia (!!!) członka zarządu. Wyrażę się jaśniej: Zakładając w swojej pracy związek i opłacając go z własnej pensji załatwiacie tylko fuchę wygadanemu towarzyszowi, który tak na prawdę próbuje was zmanipulować tak, by sam nie musiał już więcej pracować a nadal otrzymywać taką samą pensję jak wy harując przez osiem godzin dziennie. Czy trzeba tu jeszcze cokolwiek dodawać?
Greg Pawlik – facetzmielca.org
1 Komentarz
ze wszystkim się zgadzam, panie Greg, tylko nie pasuje mi do ałego wywodu fakt, że Towarzysz Łukasz pracuje w amerykańskiej firmie, jaką są zakłady Lotnicze Sikorsky. No i co pan powie? Chociaż bardziej byłoby ciekawe, co powie dyrekcja tych zakładów, kiedy ich pracownik chce wprowadzać „sprawiedliwość społeczną” w mieleckich zakładach.